„Zespół” – opowiadanie o trudnej miłości rodzicielskiej

Autor: Czytelnik Portalu Pedagogika Specjalna
Opublikowano: 28 października 2021 roku.

Nauczyciel pracujący z dziećmi o specjalnych potrzebach edukacyjnych musi przede wszystkim być osobą empatyczną, potrafiącą zrozumieć sytuację dziecka i jego rodziny. W pracy terapeutycznej często skupiamy się na rozwijaniu u dzieci kolejnych umiejętności, realizowaniu założonych w programach celów. Zdarza się nam zapominać o tym, że każde dziecko niesie ze sobą bagaż doświadczeń, że za problemami dziecka dodatkowo mogą kryć się rodzinne tragedie. Tym (nieraz ciężkim do uniesienia) bagażem obarczone są całe rodziny, w których pojawia się niepełnosprawne dziecko. Nie każdy jest wystarczająco silny, by go unieść, czasem potrzebuje pomocy i wsparcia.

Zespół to opowiadanie o trudnej miłości rodzicielskiej, o radościach i smutkach, których doświadcza pewna rodzina dziecka z zespołem Downa. To prośba o uważność i o zrozumienie złożonych sytuacji, w których mogą znajdować się rodziny naszych uczniów. Nieprzypadkowo opowiadanie ukazuje się w październiku, który jest miesiącem  budowania świadomości o zespole Downa”.

Zespół

Szarpnąłem struną. Dźwięk wypełnił przestrzeń i stopniowo ucichł. Przymknąłem oczy, delektując się wibracją powietrza, starając się na długo wypełnić nią serce. Znów przez chwilę byłem młody i razem z chłopakami występowaliśmy na auli naszej szkoły. Odgarnąłem długie włosy, które spadły mi na twarz, jakby zapomniały, że już od paru lat moja głowa świeci łysiną. „Przed wami Dzikie Leszcze” – usłyszałem głos Czarnego i cała sala utonęła w powodzi oklasków i pisków wielbicielek.

– Dobra robota, Suchy. – Klucha poklepał mnie po plecach. Dzisiejsza reaktywacja była jego pomysłem, chociaż spotkanie w ostateczności odbyło się u mnie. Miałem ku temu najlepsze warunki: jako jedyny nie mieszkałem w bloku. Poza tym z osiedlem Piastów, na którym stał nasz dom, łączyło nas wiele wspólnych wspomnień.

– Musimy się częściej spotykać. – Czarny uderzył w bęben i natychmiast uciszył go dotknięciem dłoni. – Już zapomniałem, jak to człowieka ładuje.

– Na moje towarzystwo możecie liczyć jeszcze przez dwa miesiące. – Odstawiłem gitarę na stojak.

Spojrzeli na mnie pytająco.

– Spodziewamy się dziecka – wyjaśniłem, siadając na skórzanej kanapie, którą kilka lat temu zakupiliśmy z Sylwią, zmieniając wystrój naszego salonu. To był chyba ostatni rok, kiedy zależało nam na sobie nawzajem. A może już wtedy było pomiędzy nami źle i tą kanapą, na której planowaliśmy spędzać długie wieczory z lampką wina, próbowaliśmy ratować swoje małżeństwo?

– Gratki, stary. – Czarny uśmiechnął się, lokując się naprzeciwko mnie w fotelu.

Pomyślałem, że pomimo wieku, nadal wygląda nieźle. Przyprószone siwizną ciemne włosy, dodawały mu szlachetności. Z nas czterech zawsze był najprzystojniejszy i tak już zostało. W dalszym ciągu mógł podobać się kobietom.

– Gratki. – Klucha podciągnął spodnie, które zjechały mu z wielkiego brzucha i poluzował kołnierzyk opinającej się na nim koszuli. – Podziwiam. Ja już dawno zakończyłem działalność prokreacyjną.

– Chyba nie jest to dla ciebie wyzwaniem, odkąd rozstałeś się z Renatą. – Czarny popatrzył na niego rozbawiony.

– Kolorowe sny, kiedy ja dotykam siebie – zanuciłem i wszyscy buchnęliśmy śmiechem. Uwielbialiśmy nawzajem nad sobą się znęcać.

– Planowane? – Zaripostował Klucha. Dobrze wiedział, że jedynym moim planem już od dłuższego czasu był święty spokój.

– Wypadek przy pracy. Tym razem będzie chłopak. – Chciałem zabrzmieć radośnie, ale miałem wrażenie, że wypadło to blado.

– Super! Musimy to uczcić! Zawsze marzyłem o synu. – Czarny najwyraźniej wyczuł moje emocje i postanowił mnie pocieszyć.

– Jasne. Browar już się chłodzi. – Wstałem i podszedłem do lodówki. – Jak trochę podrośnie, będzie grał razem z nami.

Wyciągnąłem z dolnej półki czteropak żywca i podałem puszki chłopakom. Z szafki przy oknie wygrzebałem paluszki i chipsy, które zakupiłem dzień wcześniej. Położyłem je w miskach na naszej dizajnerskiej ławie z naturalnego drewna mango.

– Przydałby się dobry klawiszowiec. Śliwa był doskonały. Ciągle nie mogę uwierzyć, że go już nie ma. – Klucha przejął ode mnie piwo. Ciszę, która nagle zapadła, przerywały jedynie ciche syknięcia otwieranych puszek.

– Szkoda, naprawdę szkoda, ale prawda jest taka, że na to zapracował. Prawdę mówiąc, kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, byłem na niego wściekły. – Wlałem do ust chłodny napój. – W naszym wieku trzeba trochę zwolnić, zwłaszcza kiedy człowiek ma za sobą dwa zawały.

– I kto to mówi, tatuśku. – Klucha popatrzył na mnie wymownie.

Miał rację. Dziś jednak chciałem jeszcze być szczęśliwy. Martwienie się na zapas nie spowoduje, że problemy znikną.

***

Schody na strych wydawały mi się długie i strome jak nigdy dotąd. Otworzyłem drzwi i odszukałem dłonią włącznik światła. Jarzeniówka przez chwilę mrugała, jakby brakowało jej zdecydowania. W końcu wygrała walkę ze sobą i rozświetliła pomieszczenie.

Podszedłem do miejsca, w którym przechowywaliśmy rzeczy po Justce. Spod pudeł i worków z ubrankami odgrzebałem jej drewniane łóżeczko. Co nam przyszło do głowy, żeby to wszystko przetrzymywać? Tyle lat… Dlaczego od razu się tego nie pozbyliśmy? To Sylwii zależało, żeby tego nie wyrzucać, uświadomiłem sobie. A przecież nigdy nie była sentymentalna i bez wahania pozbywała się z domu niemodnych, przestarzałych gratów.  Może od dawna planowała tę ciążę? Wyciągnąłem ze środka i obejrzałem materac. Trzeba będzie kupić nowy, ten przesiąkł zapachem strychu i nadaje się tylko na śmietnik, zadecydowałem, wkładając go z powrotem. Odłożyłem na bok kilka worków z ubrankami. Może dziewczyny będą chciały je przejrzeć, Sylwia najwyraźniej miała jakiś powód, skoro do tej pory ich nie wywaliła. Szkielet łóżeczka, razem z wypełnieniem, okazał się dość ciężki. A może to ja byłem zbyt słaby. Czterdzieści osiem lat to nie pora na powtórki z młodości.

– Pomóc ci, tatuś? – Justyna zatrzymała się w korytarzu, widząc mnie na schodach.

– Możesz powycierać je z kurzu. – Zrobiłem jeszcze parę kroków i postawiłem mebel na parkiecie.

To Justka ostatecznie przekonała mnie, że damy sobie radę z ponownym rodzicielstwem. Jej radość pozwoliła mi uwierzyć, że jakoś to będzie. Kiedy była mała, często dopominała się o rodzeństwo, teraz jednak okazało się, że dawne marzenia ponownie w niej odżyły. Udźwigniemy to, pomyślałem, odpędzając od siebie chmurne myśli. Przecież udźwignęliśmy już tyle rzeczy: chorobę Sylwii, moją utratę pracy… Po trzęsieniach ziemi zawsze w końcu przychodził spokój i życie zaczynało układać się tak, jak powinno. Przynajmniej dawniej tak bywało… Damy sobie radę i tym razem, przekonywałem sam siebie, choć moje obawy zdawały się rosnąć na równi z brzuchem żony.

– Zrób coś z tym pokojem. – Sylwia stanęła w progu kuchni i wskazała głową pomieszczenie, które kiedyś było naszą sypialnią, a teraz miało należeć do naszego syna. – Nie wiem ile razy mam ci o tym przypominać.

– Przecież powiedziałem, że go odmaluję – odwarknąłem. – Nie widzisz, że znoszę ze strychu graty, które tam zgromadziłaś? Przypuszczam, że nieprzypadkowo.

– Masz z tym problem? – Stanęła przede mną z wojowniczą miną, próbując wzbudzić we mnie poczucie winy. O nie, moja droga, nie ze mną te numery. Byłaś tej nocy chętna do amorów tak samo mocno, jak ja.

– Przestań mnie wciąż o wszystko obwiniać! Nie wiem, kto z nas ma tutaj większy problem. – Popatrzyłem w stronę czyszczącej łóżeczko Justyny. Jak zwykle udawała, że niczego nie słyszy, choć w jej ruchach wyczułem napięcie. Zrobiło mi się głupio, że dałem się sprowokować. Sylwia nie zamierzała jednak kończyć tej wymiany zdań.

– Proszę cię o to już od kilku miesięcy! Na wszystko masz czas: na spotkania z kolegami, na wyjście do kina, na przeglądnie Facebooka… – Wymieniała listę moich grzechów, odginając kolejne palce zaciśniętej pięści.

– Jutro kupię tę farbę. – Próbowałem ją uspokoić, ale najwyraźniej nie zamierzała przestać.

– …na czytanie durnych gazet, na brzdękanie na swojej gitarce…

Wziąłem ze stołu paczkę pall malli i bez słowa wyszedłem z domu.

***

Obniżyłem mikrofon do wysokości syntezatora i włączyłem go. Zacisnąłem dłoń na gryfie. Podniosłem gitarę i oparłem ją o swoje ciało. Sprawdziłem brzmienie poszczególnych strun, regulując je kluczami. Ułożyłem palce we właściwych miejscach, pomiędzy progami. Przesunąłem kciukiem prawej dłoni po metalowych żyłkach i pozwoliłem akordom połączyć się w melodię. Uśmiechnąłem się do chłopca i kiwnąłem głową, żeby grał. Nasze dźwięki połączyły się, jak plusk rzek wpadających do morza łączy się we wspólny szum. Zorientowałem się, że jesteśmy na plaży. Muzyka fal wypełniała przestrzeń, wdzierając się do naszych uszu. Pomiędzy tymi odgłosami wyłowiłem czyjś głos wołający mnie po imieniu.

– Robert!

Otworzyłem oczy. Moje źrenice powoli wyławiały z ciemności zarysy przedmiotów. Sylwia zapaliła lampkę nocną. Teraz zobaczyłem jej twarz i wyraz bólu, który się na niej malował.

– Chyba się zaczęło. Nie mogłam cię dobudzić.

Popatrzyłem na zegarek: była czwarta nad ranem. Ranny ptaszek z naszego Michasia. Wstałem i w pośpiechu wrzuciłem na siebie ubranie.

– To już? – Justysia pojawiła się w drzwiach sypialni. Z bladej twarzy patrzyły na nas przestraszone oczy.

– Wszystko będzie dobrze – uspokajałem je obie.

– Boli. – Sylwia usiadła na krześle, oddychając ciężko.

– Masz wszystko? – Upewniłem się, choć wiedziałem, że torba z rzeczami do szpitala już od dawna leży przygotowana w kącie sypialni.

– Możemy jechać. Nie ma na co czekać.

Nie ma na co czekać, powtórzyłem w myślach. Jej słowa wryły się w moją głowę, pęczniejąc z chwili na chwilę.  Miałem wrażenie, że za moment urodzi się z nich myśl, która zmieni wszystko. Świadomość, że rzeczywiście tak się stało, obudziła się we mnie jednak dużo później.

***

Korytarz był pusty. Zielona lamperia przypominała mi ściany w budynku mojej szkoły średniej. I podobnie jak tam, tu też czas zdawał się kierować znanymi tylko sobie zasadami. Sekundy zdawały się minutami, minuty – godzinami, godzina w żadnym innym miejscu nie trwała tak długo. Brakowało tylko dźwięków. W liceum było ich pełno, tutaj tylko od czasu do czasu słychać było czyjeś kroki i pojedyncze głosy noworodków, podobne do dźwięków wydawanych przez koty. Przypomniałem sobie takie samo oczekiwanie sprzed szesnastu lat. Wtedy też nie byliśmy gotowi, ale przynajmniej byliśmy razem szczęśliwi. Justyna była owocem naszej miłości. A Michaś? Owocem czego będzie Michaś? Imprezy, która niefortunnie skończyła się w łóżku?

Od jakiejś chwili jedno z dziecięcych kwileń wyraźnie się wybijało. To na pewno mój syn. Solista – uśmiechnąłem się sam do siebie. Wyobraziłem sobie śpiewającego do mikrofonu jasnowłosego chłopca, któremu akompaniuję na gitarze. Usłyszałem jego dźwięczny, mocny głos, ujrzałem wpatrzone w siebie jasnoniebieskie oczy, podobne do oczu Justki. Obraz zakłóciło mi przybliżające się stukanie.

Odwróciłem się i zobaczyłem idącą w swoją stronę pielęgniarkę. W jej ruchach było coś dziwnie agresywnego, coś niepasującego do tego miejsca. W ramionach trzymała zawiniątko. Wstałem i zrobiłem parę kroków w jej kierunku.

– To pana syn. Bardzo mi przykro. Według wstępnej diagnozy Trisomia 21; trzeba będzie zrobić dokładne badania – powiedziała tonem nieobciążonym gramem współczucia. Wyciągnęła ręce przed siebie, abym mógł zobaczyć dziecko.

– Trisomia 21? – powtórzyłem za nią, patrząc nieprzytomnie na tobołek.

– Inaczej: Zespół Downa – wyjaśniła oschle.

Wiedziałem, co to oznacza, nie musiała niczego mi tłumaczyć. Dużo się o tym naczytałem. Wiek rodziców miał tu decydujące znaczenie. To dlatego przecież robiliśmy badania genetyczne na etapie ciąży. Pięć procent płodów z zespołem Downa nie zostaje wykrytych nawet na podstawie testu podwójnego, przypomniałem sobie to, co powiedziano nam po wykonaniu testu PAPPA. Rzuciłem okiem na chłopca. Jego skośne oczy otworzyły się na ułamek sekundy, jakby też chciał mnie zobaczyć. Nie ulegało wątpliwości, że twarz dziecka ma cechy charakterystyczne dla Zespołu Downa. To niemożliwe. To na pewno pomyłka, to nie może być prawda.

– Czy to na pewno moje dziecko? – Podniosłem głowę. Nie mogłem dłużej na niego patrzeć.

Pielęgniarka z politowaniem kiwnęła głową, zbliżyła ręce z zawiniątkiem do swojego ciała i odeszła krokiem drapieżnego zwierzęcia tam, skąd przyszła. Patrzyłem na nią przez chwilę. W każdym jej ruchu czułem coś na kształt niemego wyrzutu. Pięć procent, pięć cholernych procent – tłukło mi się po głowie. Usiadłem na krześle i ukryłem twarz w dłoniach.

***

Pokój Michała pomalowałem na niebiesko. Zniesione ze strychu łóżeczko oczyściłem papierem ściernym i pokryłem białą bejcą. Postawiłem obok niego kupiony na allegro nowy przewijak i wygodny tapczan. Nad zagłówkiem zawiesiłem karuzelę z gromadką kolorowych pluszaków.

To nie miało jednak żadnego znaczenia.

– On nie chce jeść, Robert. W ogóle nie ciągnie. – Sylwia odstawiła go od sutka i położyła na tapczanie.

– Może powinniśmy przerzucić się na butelkę. – Podszedłem do niego i kucnąłem na podłodze, gładząc jego rzadkie, ciemne włosy.

Mały prężył się i kwilił, najwyraźniej był głodny. Wziąłem go na ręce i spróbowałem uciszyć kołysaniem.

– Nie dam sobie rady z tym dzieckiem. – Odwróciła się od nas i spojrzała przez okno.

Na boisku, przed blokiem sąsiadującym z naszym domem, grupa kilkuletnich chłopców biegała za piłką. Pomyślałem, że Michał nigdy nie dołączy do żadnej z takich grup, a jeżeli nawet, to na zasadzie piątego koła u wozu. Byłem pewien, że pomyślała o tym samym.

– Damy sobie radę. Poza tym Justyna jest już prawie dorosła, na pewno trochę nas odciąży.

– Justyna ma własne życie, przyjaciół, chłopaka. Niedługo sama wyfrunie z domu. Ma prawo. Michał to mój problem. – Widziałem, że walczy z tym, żeby znów się nie rozpłakać.
Może w pierwszych chwilach zareagowałem nie tak, jak powinienem, ale nie byłem takim skurwysynem, za jakiego mnie uważała. Michał był naszym synem. Naszym balastem, który sami sobie zafundowaliśmy.

– To nasz syn – powiedziałem, podkreślając słowo „nasz”. – Sylwia, wiesz, że są różne rozwiązania. Możemy zatrudnić opiekunkę, stać nas na to. Zresztą żadne z nas nie może sobie pozwolić na utratę pracy. I tak będzie sporo zamieszania z prowadzeniem małego na różne terapie. Pomoc będzie nam niezbędna. Nie damy rady pewnych rzeczy przeskoczyć. Przecież Justynę też karmiliśmy z butelki.

– Tu nie chodzi o butelkę, Robert. – Sylwia popatrzyła na mnie przez chwilę, a potem znów wlepiła wzrok w widok za oknem. Otarła twarz rękawem. – Wiesz, że od dawna nam się nie układa.

– Może dzięki Michałowi znów staniemy się rodziną? – Podszedłem do niej z małym i położyłem rękę na jej ramieniu. Odsunęła się ode mnie gwałtownie.

– To wszystko moja wina!

Dawno nie słyszałem w jej głosie tyle stanowczości. Popatrzyłem na nią zdziwiony. Nie spodziewałem się po niej takich słów. Oczekiwałem raczej, że jak zwykle zwali wszystko na mnie, że przypomni mi tamten wieczór, podczas którego oboje trochę się zapomnieliśmy. A może nie tyle zapomnieliśmy, ile oboje tak zaskoczeni byliśmy ponownym przyciąganiem, że żadne z nas nie pomyślało o zabezpieczeniu. W jej tonie było coś, czego nie potrafiłem pojąć.

– To nie jest niczyja…

Odwróciła się w moją stronę.

– Michał nie jest twoim synem – powiedziała, patrząc mi w oczy.

***

Na sąsiedniej ławce ktoś leżał. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyłem, siedziałem tu już przecież od jakiegoś czasu. Nie byłem w stanie ustalić, jak długa była to chwila. Kiedy wychodziłem, księżyc wisiał nad dachami bloków i teraz nadal tkwił tam niewzruszony. Wyglądał jak okrągła świetlista dupa wszechświata i pomyślałem, że moje problemy właśnie w niej teraz się znajdują. Jeżeli chodzi o mnie – czułem się znacznie spokojniejszy, niż wtedy kiedy tu przyszedłem, jak gdyby złe emocje, które we mnie tkwiły, wyszły ze mnie razem z papierosowym dymem, niczym powietrze z przebitej gwoździem piłki. Miałem wrażenie, że jestem pusty, niemal zupełnie pozbawiony uczuć.

Odpaliłem kolejnego pall malla i powoli podszedłem do człowieka na ławce. Okazał się starym, wychudzonym mężczyzną o dawno niegolonej twarzy. Jego nos był dziwnie przekrzywiony na prawą stronę. Może w przeszłości był bokserem? Pewnie bezdomny. Pochyliłem się nad nim, jego zapach potwierdzał moje przypuszczenia.

– Hej, wszystko w porządku? – Potrząsnąłem jego ramieniem. Bezdomny, czy nie, było za zimno na spanie na ławce w parku; mogło być nawet około zera. Listopadowe noce potrafią być czasami naprawdę chłodne.

– Ocochodzi? – wybełkotał i odwrócił się na drugi bok. Pewnie procenty solidnie go grzały.

– Panie, zamarzniesz pan! – Poruszyłem nim mocniej.

Na chwilę otworzył oczy, a potem ponownie je zamknął. Postanowiłem zadzwonić na policję, niech oni się tym zajmą, niech go odwiozą do izby wytrzeźwień, na komisariat, gdziekolwiek. Co mnie obchodzi jakiś menel, zwłaszcza teraz, kiedy wali mi się życie? –Przewalałem kieszenie w poszukiwaniu komórki.

Zanim zdążyłem wystukać numer, człowiek z nosem przeciągnął się i usiadł na ławce. Teraz kiedy siedział, okazał się zadziwiająco drobny; gdyby wstał, sięgałby mi może do ramienia. Wyglądał smutno i bezradnie. Poczułem coś w rodzaju solidarności ja też czułem się dziś życiowym rozbitkiem.

– Chcesz pogadać, bracie? – zwrócił się do mnie. Tym razem mówił dość wyraźnie, może nie był aż tak pijany, jak początkowo mi się wydawało.

Dobrze, czemu nie, pomyślałem. Czasem rozmowa z nieznajomym może zrobić więcej niż wizyta u najlepszego psychologa. Zresztą, co sensowniejszego miałbym teraz robić?

– Tylko chodźmy usiąść w jakimś cieplejszym miejscu. – Nagle poczułem, jak bardzo tu wymarzłem. Wyrzuciłem niedopałek i roztarłem zmarznięte dłonie.

– Bar Na Dworcu? – zaproponował.

Pomyślałem, że to dobry pomysł. Wiedziałem, że jestem w punkcie, z którego muszę, chcąc nie chcąc, rozpocząć nową podróż. Wędrowiec na rozstaju dróg – tak się właśnie czułem. Bar dworcowy wydawał się więc odpowiednim miejscem dla mnie.

Po drodze przeszliśmy na ty. Miał na imię Staszek. Wbrew temu, co przypuszczałem, nie był nigdy bokserem. W młodości studiował filozofię. Miał pięćdziesiąt sześć lat, choć wyglądał na co najmniej o dziesięć więcej, za sobą dwa nieudane małżeństwa i trójkę dzieci, których nie widział już ćwierć wieku. Teraz nadal uważał się za myśliciela.

– Ten bar zaproponowałem ze względu na ciebie. Sam jestem perypatetykiem – powiedział i widząc moją minę, wyjaśnił: – Myślę i rozmawiam przy chodzeniu. Ruch poprawia jakość i wydajność rozumowania.

– Dlaczego jesteś tu, gdzie jesteś? – Spojrzałem na niego.

– Istota żyjąca w samotności, poza społeczeństwem, jest albo zwierzęciem, albo bogiem. Sam nie wiem, do którego mi bliżej – odparł wymijająco. Szczerze mówiąc, na boga mi on nie wyglądał. – A ty, dlaczego jesteś tu ze mną?

– Życie mnie pokarało. – Ułożyłem usta w coś w rodzaju uśmiechu, choć daleki byłem od radości. Wiedziałem, że było w tym dużo mojej winy. – Najpierw urodziło mi się chore dziecko, a teraz, kiedy w końcu się z tym pogodziłem, okazało się, że nie jest moje.

– Kara jest także rodzajem lekarstwa. – Pociągnął krzywym nosem. – Wiem coś o tym.

Kara – lekarstwem? Nie rozumiałem, w jaki sposób moja sytuacja miałaby mi pomóc. Poza tym to jego „wiem coś o tym” wcale mnie nie pocieszyło.

Skręciliśmy w Piwniczną i nie odzywając się słowem, doszliśmy do miejskiego dworca.

***

Zamówiliśmy po dwa piwa, siadając naprzeciwko siebie przy małym obskurnym stoliku.

Lokal zatrzymał w sobie coś z charakteru minionej epoki. Kraciaste bieżniki, wiszące w oknach firanki, unoszący się w powietrzu zapach bigosu – miałem wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. Wiele dałbym za to, by naprawdę móc to zrobić, może wtedy wiele rzeczy wyglądałoby inaczej.

– Jak na faceta, który dopiero co dowiedział się o zdradzie żony, nieźle się trzymasz. –Podniósł kufel i zanurzył w nim spierzchnięte usta.

Przez chwilę milczałem, zastanawiając się nad jego słowami.

– To nie znaczy, że się z tym pogodziłem. Mam po prostu wrażenie jakby ostatnie wydarzenia dotyczyły kogoś innego, jakbym przyglądał się im z oddali. – Wpatrzyłem się w pianę, która osiadła na jego wardze.

– Wiem, o czym mówisz. To coś w rodzaju przydymionej szyby, przez którą widać wszystko, choć nie do końca dokładnie. – Oblizał piwny zarost i odstawił kufel na stolik.

– To musiało się tak skończyć. To, co się stało, było tylko konsekwencją tego, co działo się już od dawna.

– Kochasz ją? – Spojrzał na mnie.

– Kochałem – odpowiedziałem po chwili wahania. – Chyba wciąż miałem przekonanie, że pomimo wszystko kiedyś oboje się ockniemy. Że spróbujemy jeszcze raz o siebie zawalczyć.

– A może jej zdrada była tylko jednorazową przygodą? Tobie nigdy się nie zdarzały?

– Raz, no dobrze, może dwa razy – przyznałem szczerze. Przełknąłem parę łyków piwa. – Chociaż nie były to zwykłe skoki w bok. Po prostu poszukiwałem bliskości, tęskniłem za zrozumieniem, za zwykłym kobiecym ciepłem.

– Może ona też potrzebowała czegoś w tym rodzaju?

Wpatrzyłem się w zakurzony klosz lampki, wiszącej na ścianie tuż za jego głową. Dlaczego mi o tym powiedziała? Dlaczego nie odeszła? Może tam też nie znalazła tego, czego szukała? Nie potrafiłem pozbierać w całość wszystkich elementów.

– Chodźmy zapalić. – Wygrzebałem z kieszeni pomiętą paczkę fajek.

W tym samym momencie usłyszałem dźwięk telefonu. Zobaczyłem na wyświetlaczu numer Justyny.

– Co tam, córciu? – Przyłożyłem słuchawkę do ucha. Usłyszałem jej szloch.

– Mama – wykrztusiła z siebie.

– Co się dzieje?

– Leży w kuchni. Jest nieprzytomna.

– Dzwoniłaś po pogotowie?

– Dzwoniłam. Są na miejscu. Tato, ona nie oddycha.

– Idź do Michała! – Rzuciłem niedopałek na chodnik i pędem puściłem się w stronę domu.

***

Oberwałem zwiędnięte liście tulipanów i wrzuciłem je do reklamówki, z myślą że wyrzucę je po drodze. Przetarłem mokrą szmatką marmurową płytę. Łagodnie wodziłem po wykutych w niej literach i cyfrach, jakbym dotykał dłonią ciała kobiety. Czterdzieści lat, to zdecydowanie za wcześnie na umieranie.

Sprawdziłem, czy jakiś znicz przypadkiem nie ocalał; może wiatr zgasił go, zanim na dobre zdążył się zapalić. Wyciągnąłem z reklamówki świąteczno-wiosenny stroik i parę woskowych wkładów. Włożyłem je do środka szklanych kloszy i podpaliłem knoty zapalniczką. Przez chwilę stałem i przyglądałem się płonącym świecom. Odkąd pamiętam, ogień zawsze mnie uspokajał. Może o to chodzi z tym paleniem zniczy? Może to ukłon w stronę tych, którzy zostali? Tych, których nie ma, i tak nic już nie obchodzi.

Podszedłem do ławki i zerknąłem na, śpiącego w samochodowym foteliku, Michała. Poprawiłem rękawiczkę, która zsunęła mu się z rączki. Podniosłem, opartą o siedzisko, gitarę i wyciągnąłem ją z futerału. Delikatnie szarpnąłem strunę, potem kolejną i kolejną.

– Pamiętasz? – Spojrzałem w stronę grobu. – Dawno temu bardzo lubiłaś tę piosenkę.

Zagrałem ją dla niej, ale też dla siebie. Wolałem pamiętać wszystko to, co było pomiędzy nami dobre, zapomnieć o złych chwilach. Chciałem mieć przed oczami nasze szalone randki, wyprawy w góry, radość, kiedy dowiedzieliśmy się, że urodzi się Justysia. Wspólne urządzanie mieszkania, wieczory z kieliszkami półsłodkiego wina, bo właśnie takie najbardziej lubiła. Noce, w których czasie uczyliśmy się swoich ciał, kiedy byliśmy wobec siebie szczerzy i wierzyliśmy, że tak będzie wiecznie. Ktoś powiedział, że jeśli naprawdę uświadomimy sobie fakt śmierci, to życie staje się żartem. I tak dokładnie było ze mną. W obliczu śmierci Sylwii wszystkie nasze kłótnie, ciche dni, nawet zdrady – wszystko to wydało mi się mało istotne, a życie stawało się groteską. Zagrałem tę piosenkę może nawet bardziej dla siebie niż dla niej.

Michał poruszył się niespokojnie. Odłożyłem gitarę i zakołysałem fotelikiem. Musimy wracać, na pewno jest już głodny. Dobrze chociaż, że trochę się przespał, bo po ostatnich bezsennych nocach, obaj byliśmy wykończeni. Jechałem na oparach. Marzyłem o drzemce, ale nie chciałem dodatkowo obciążać Justyny. Chociaż obie od dawna żyły w osobnych światach, śmierć Sylwii bardzo nią wstrząsnęła i sama z trudem dawała sobie radę. Schowałem gitarę do futerału i założyłem jego szelki na ramiona.

– Na razie. – Odwróciłem się i jeszcze raz spojrzałem w stronę stojących na grobie kwiatów. Pomyślałem, że za życia Sylwia nigdy nie dostała ich ode mnie tyle, ile po śmierci. I że to może dlatego od dawna nie było pomiędzy nami tak spokojnie, jak teraz.

Ciekawe, czy – jeśli było to w jakiś sposób możliwe w tym dziwnym stanie nieistnienia – interesował ją los naszej rodziny? Czy śledziła Justysi przygotowania do matury, czy była ciekawa, jak rozwija się Michał? I czy zdziwiło ją to, że został z nami i że nie zamierzam drążyć sprawy ojcostwa, że nie chcę dzielić się z nikim informacją, którą dostałem od niej przed śmiercią? Jeśli nie znicze, kwiaty i lśniący marmur, to może chociaż to miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie.

Podniosłem fotelik z małym i skierowałem się w stronę cmentarnej bramy.

***

Telefon zadzwonił, kiedy grałem Michałowi piątą kołysankę i jego oczy nareszcie zaczynały się zamykać. Gabrysia, dziewczyna, która zajmowała się nim w tygodniu, wyjechała na pogrzeb ciotki i musiałem wziąć urlop, zastępując ją w obowiązkach. Lipcowe słońce wdzierało się do pokoju przez zasłonięte żaluzje, co sprawiało, że mały wyczuwał w tych przedpołudniowych kołysankach coś w rodzaju oszustwa.

– Tatuś, są wyniki! – Usłyszałem w słuchawce głos Justyny. – Zdałam! I to całkiem nieźle!

Odetchnąłem z ulgą. Od dłuższego czasu dręczyły mnie obawy czy da sobie radę. Pomimo naszych rozmów i pomocy psychologa, długo dochodziła do siebie. Wiedziałem, że jej umysł owładnięty był myślami, dalekimi od  matematycznych wzorów, czy angielskich słówek.

– Super, Justek! Gratulacje! Uczcimy to dziś we trójkę. Wybierz sobie lokal. Muszę kończyć córcia, bo Michał znów zaczyna marudzić. Wracaj do domu, żebym mógł cię uściskać.

– Chcę jeszcze podejść na cmentarz i powiedzieć mamie. Zaraz potem jadę do domu. Pa, tatuś.

Odłożyłem słuchawkę i wziąłem go na ręce. Jak na swoje dziewięć miesięcy był stosunkowo drobny, choć jego ruchliwość sprawiała, że wydawał się dość ciężki. Cieszyła mnie jego aktywność, bo towarzyszyło jej zainteresowanie światem, co dobrze wróżyło na przyszłość.

Teraz też, kiedy ukoiło go kołysanie, zaczął rozglądać się wokoło i radośnie gaworzyć, jakby chciał dać znać, że on też cieszy się z sukcesu starszej siostry.

– Śpij, łobuzie. – Uśmiechnąłem się do niego, a on odwzajemnił mi się tym samym. Przypomniałem sobie nasze pierwsze wspólne chwile, to uczucie rozczarowania, które mi towarzyszyło. Teraz jeden jego uśmiech powodował, że zapominałem o wszystkich problemach.

Tego dnia nigdzie w końcu nie poszliśmy. Justyna zdecydowała, że chce swój sukces uczcić w naszych własnych czterech ścianach. Zamówiliśmy pizzę i do późnego wieczora graliśmy w scrabble, jak za dawnych lat, kiedy była mała. Michaś starał się przeszkadzać nam na wszystkie sposoby, zaznaczając swoją obecność pokrzykiwaniem. Co rusz któreś z nas musiało odrywać się od gry, brać go na ręce, zabawiać.

– Mama byłaby szczęśliwa, widząc nas razem. – Justyna smutno się uśmiechnęła.

Ja też tak myślałem. Wierzyłem, że gdyby Sylwia żyła, wszystko z czasem udałoby się poukładać. Miałem wrażenie, że Michał był brakującą nutą w utworze, który graliśmy razem w naszym rodzinnym zespole. Jego obecność łączyła wszystko w spójną całość. Tyle że bez Sylwii była to piękna, lecz smutna melodia.

***

Spotkanie z chłopakami zaplanowaliśmy na sobotę. Justysia obiecała, że w tym czasie zajmie się Michałem. Chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i opiekę nad bratem, połączyć ze spotkaniem ze swoim chłopakiem, którego poznała na czwartym roku farmacji. Miałem nadzieję, że nie zapomną dać mu obiadu.

Zebrałem rozrzucone na dywanie zabawki i zaniosłem je do pokoju synka. Wytarłem z plam po Michasiowym śniadaniu naszą dizajnerską ławę z naturalnego drewna mango. Oczyściłem z okruchów skórzaną kanapę, która dawno temu służyła mi do wypoczynku. Ten czas wydawał się tak odległy, jakby z teraźniejszością dzieliły go wieki, przetkane dziesiątkami wiekopomnych zdarzeń: większych, jak narodziny Michała, a potem śmierć Sylwii i mniejszych, jak pierwsze kroki małego, słowo „tata”, które wypowiedział, samodzielnie zjedzone śniadanie, początek przedszkola, czy zbudowana z klocków wieża; dziś nie potrafiłem przypomnieć sobie nawet części tych wszystkich momentów, z których każdy był dla nas tak ważny.

Czarny przyszedł pierwszy. Przyniósł koniak i autko dla Michasia. Nic się nie zmienił, znów miałem wrażenie, że czas działa na jego korzyść. Zaraz po nim zjawił się Klucha.

– Powinieneś częściej spotykać się z nami. Od razu poczułbyś się młodziej – Poklepał mnie po plecach i wręczył, upieczoną przez nową partnerkę, szarlotkę.

Rozłożyliśmy instrumenty i zagraliśmy jeden z naszych starych szlagierów, który na szkolnych imprezach był prawdziwym hitem, a teraz już od czterech lat pełnił w domu rolę piosenki do uspakajania Michała. Uwielbiał, kiedy zaczynałem ją grać. Przybliżał usta do zabawkowego mikrofonu i śpiewał. Najpierw po swojemu, z czasem coraz wierniej odtwarzał słowa i melodię.

Teraz też ją usłyszał i przydreptał do nas.

– Nie mogłam go powstrzymać. – Justysia uśmiechnęła się przepraszająco, stając w drzwiach salonu.

Włożyłem mu do rączki mikrofon, tym razem prawdziwy. Stanął przed nami szczęśliwy i dumny. Zagraliśmy, dając z siebie wszystko. Początkowo nieśmiało, z czasem coraz odważniej przyłączył się do wspólnego muzykowania.

Kiedy skończyliśmy, spojrzałem na chłopaków. Obaj mieli w oczach łzy.

– Jest świetny, naprawdę świetny. – Klucha popatrzył na mnie z uznaniem. – Powinieneś być dumny, tatuśku.

Odstawiłem gitarę, podniosłem Michała i mocno przytuliłem go do siebie.

Autorka opowiadania: Katarzyna Lewandowska – Czytelniczka Portalu

Bookmark the permalink.

Zbliżające się szkolenia online w naszej akredytowanej placówce doskonalenia nauczycieli:

Dodaj komentarz